w Europie mamy dzisiaj wielu ludzi okrutnie zniewolonych, „żywcem pogrzebanych"

Chcemy zbadać, czym jest laicyzm. Musimy jednak najpierw od­ powiedzieć sobie na pytanie, czy coś takiego w ogóle istnieje, byśmy mieli prawo o tym mówić. Pytanie to zaskoczy wielu katolików. By­łoby ono dziwne również dla mnie, gdyby nie to, że przez lata na­wykłem do obcowania z zawiłościami myślenia, nieco mniej uproszczonego niż to, które zwykliśmy przypisywać naszym przeciwnikom. Czym jest wiec dla nas laicyzm? Nie robimy z tego żadnej tajemnicy: jest to system twierdzeń, a więc doktryna, której właściwym celem jest zniszczenie religii. Otóż, jeśli wierzyć jednemu z najwytrawniejszych komentatorów tej doktryny, jest ona nie do podważenia przede wszystkim dlatego, że faktycznie nie istnieje. To, co istnieje rzeczy­wiście, to nie laicyzm —  widmo wyrosłe w wyobraźni klerykalnej, lecz laickość, która nie jest doktrynę, lecz faktem. Przyjrzyjmy się zatem dokładniej temu faktowi.


Jeśli chce się nam przez to powiedzieć, że państwo jest świeckie (laic), to wiemy o tym doskonale i nikt nie myśli temu przeczyć. Władza doczesna, odpowiedzialna za zarządzanie doczesnym porządkiem w celu zapewnienia ludziom dóbr doczesnych, jest, de facto, świecka, i daj Boże, żeby nigdy nie uznała się za nic innego! Natomiast, jeśli chodziłoby o zwrócenie naszej uwagi na fakt, że świeckość państwa nie jest wymysłem III Republiki, to szkoda czasu na przypominanie nam tego, gdyż wiemy i to, że państwo jest świeckie od samych początków i że nie czekało na czasy III Republiki, żeby się zwrócić przeciw Bogu. Ale przekonanie nas, że laicyzm nie ist­nieje, że jest on naszym wymysłem i że nie ma związku przyczyno­wo-skutkowego między nim a laickością, pojmowaną na ich sposób, to już jest, z przeproszeniem, wciskanie nam bzdury i świadczy o tym, że albo nasi przeciwnicy nie rozumieją, co mówią, albo myślą, że mamy ptasie móżdżki.

Laickość nie byłaby groźna, gdyby znaczyła tylko to, że państwo reprezentuje w sposób naturalny władzę świecką. Tymczasem zawiera ona w sobie także element woli — woli laickości — który komplikuje, zmienia istotę zjawiska. On to właśnie przekształca laickość w doktrynę: należy dążyć do tego, by państwo, z natury swej świeckie, zo­stało ponadto całkowicie odcięte od wszelkich wpływów religii. La­ickość może naturalnie jeszcze dowodzić, że absolutnie nie występuje przeciwko religii jako takiej i zadowala się oddzieleniem jej od pań­stwa; może więc również utrzymywać, że nie ma nic wspólnego z tym, co my zwalczamy, a co nazywamy laicyzmem. Nie przeszka­dza jej to jednak lawirować między jednym porządkiem a drugim, traktując definicję państwa nieklerykalnego jako tożsamą z definicją państwa nierełigijnego. Tymczasem są to pojęcia, których nikt nie ma prawa mylić: tak długo jak będą istnieli ludzie świeccy (laicy) prowadzący życie religijne, państwo, w którym będą żyli, będzie mogło być państwem świeckim, zachowując przy tym charakter religijny. Państwo zarządza dobrami ziemskimi dla celów doraźnych, w istocie doczesnych; byłoby więc całkiem zrozumiałe pozbawienie go kontaktów z religią, gdyby jego obywatele nie mieli innych celów niż teraźniejsze. Tak się dzieje w wypadku niektórych z nich i rozumiemy, dlaczego nie chcą, by państwo narzucało im jakąś formę życia religijnego, której wartości nie uznają, tym bardziej że państwo nie jest władne, aby z ich punktu widzenia, ani z naszego, jej im narzu­cać. Lecz nie dotyczy to wszystkich, a przede wszystkim nie dotyczy katolików, dla których to życie jest tylko oczekiwaniem na lepsze życie, do którego od dziś mają obowiązek się przygotowywać. Nie tylko ksiądz katolicki, ale i osoba świecka nie zgadza się na ograni­czenie ramami porządku doczesnego. Począwszy od chwili, gdy małe dziecko otrzymuje chrzest, jest w nim coś, czego największe i naj­potężniejsze z imperiów nie będzie w stanie powstrzymać —- rodzi się w nim życie duchowe, nad którym żadna ludzka siła nie będzie nigdy miała władzy. Doczesność nie jest duchowością, nie jest jednak również „areligijnością". Osoba świecka to nie duchowny, lecz ona również może nosić znamię świętości; krótko mówiąc, podstawo­wym błędem laickości jest przekonanie, że osoba świecka musi być koniecznie istotą religijnie neutralną, a także stawianie znaku równości między brakiem charakteru kapłańskiego i brakiem charakteru religijnego.

Zrozumiałe się staje w tym momencie zarówno to, dlaczego laickość bez laicyzmu wydaje się naszym przeciwnikom rzeczą najnaturalniejszą pod słońcem, jak też to, dlaczego nie potrafią na niej po­przestać. Otóż, nawet jeżeli nasze życie duchowe nie może zrodzić społeczności świeckiej, w której mogłoby się swobodnie rozwijać, to tworzy ono przynajmniej społeczność duchową — społeczność wier­nych, którą ożywia; ponieważ tak się składa, że ci wierni należą do obu społeczności jednocześnie, nie jest możliwe, by każda z nich nie próbowała oddziaływać na drugą. Jest to tym bardziej niemożliwe, że Kościół, społeczność duchowa, głosi swój obowiązek i prawo do ochrony, we wszystkich państwach świata, wolności duchowej swoich dzieci. Jeśli więc laickość postawiła sobie za cel wyeliminowanie z państwa wszelkich wpływów Kościoła, rezygnując przy tym z za­machu na życice religijne katolików, to jest to nic innego, jak tylko próba rozwiązania kwadratury koła. Aby ustrzec państwo od wpły­ wów Kościoła, w sytuacji gdy głosi on otwarcie swe prawo do wy­wierania tego wpływu, jedynym sposobem jest zlikwidowanie Kościoła. Otóż, istnienie Kościoła katolickiego to istnienie katolicyzmu; z tego wynika, że nie będzie można zniszczyć jednego nie niszcząc drugiego. Tak więc, aby osiągnąć swój cel, laickość będzie musiała zastosować metody laicyzmu, co starałem się pokazać.

Zdaję sobie sprawę, że zwolennicy laickości nie dadzą za wygraną. Przyciśnięci do muru wyciągają z zanadrza ważki argument, ostatnią deskę ratunku przed konsekwencjami, których chcieliby uniknąć. Jeśli domagamy się Kościoła, to być może dlatego, że nie wiemy, co to jest religia. Czyż nie moglibyśmy zadowolić się religią bez Kościoła? Jakby to nadzwyczajnie uprościło sprawę! Czy każdy mógłby wielbić w swoim sercu Jehowę, Allacha czy Jezusa Chrystusa, nie czując się w obowiązku propagowania swego kultu i nawracania innych? Niech więc każdy tak czyni, a nie będzie nigdy trudności w stosunkach mię­ dzy państwem a religią.

Tak właśnie zalecał Aulardowi w „Action" z 21 sierpnia 1903 słyn­ny Ferdinand Buisson, autor La foi laïque (Wiara świecka). Aulard był człowiekiem prostym i na swój sposób uczciwym. Pewnego dnia, widząc go zafrasowanym, spytałem o przyczynę. Powiedział mi, że pokazano mu nóż do gilotyny, którym ścięto głowę Ludwika XVI, ale „ nie jest pewien, czy to jest ten sam ". Człowiekowi o umyśle tak zaprzątniętym własnymi przyjemnościami przez myśl by nie przeszło ukryć, że jedyną rzeczą, którą można, jego zdaniem, zrobić z religią, to ją zniszczyć. I powiedział to. Co za skandal! Czyż nie było to publiczne przeobrażenie laickości w laicyzm, ten laicyzm, który po­ noć wymyślili katolicy? Ferdinand Buisson nie mógł nie zatuszować tej niebezpiecznej herezji i nie ma nic bardziej pouczającego dla nas niż sposób, w jaki to uczynił!

Nie, nie, drogi i uczony przyjacielu, pan nie chce zniszczyć religii. Chce pan zniszczyć to, co niesłusznie nazywa się religią. Pan chce zniszczyć dogmatyzm, fanatyzm religijny, materializm religijny, mis­ tycyzm religijny, czyli wszystkie zniekształcenia i wypaczenia religii. Lecz wszędzie tam, gdzie napotyka pan coś prawdziwie religijnego, nie tylko nie myśli pan o zniszczeniu tego, lecz oddaje mu cześć, obdarza szacunkiem i miłością, jest pan nim wzruszony jak wtedy, gdy ujrzał nóż gilotyny, którym, być może, ścięto głowę Ludwika XVI. Przypuśćmy, chociaż również mamy swoje wątpliwości, ale co myśleć o zdumiewającym Buissonie?

Bo jego morały mogą zadziwiać. Po pierwsze, wynika z nich, że jedynymi ludźmi, którzy wiedzą, czym jest religia, są ci, którzy nie wyznają żadnej; i że ci, którzy chcą praktykować jedną z nich, muszą zasięgnąć wiedzy o tym, czym ona jest, od tych, którzy żadnej z nich nie praktykują. Popełnilibyśmy błąd lekceważąc ten sposób rozumo­ wania: jest on bardziej rozpowszechniony i sięga wyżej, niż by się mogło zdawać. To jemu zawdzięczamy farsę w wykonaniu jednego z naszych najznakomitszych filozofów współczesnych, ateisty, który nie wierzy ani w Boga, ani w Diabła, ale zarzuca wszystkim katoli­ kom ateizm i materializm religijny, uczy reguł życia duchowego, i, jak św. Paweł, głosi radość prawdziwego nawrócenia. Nie chcąc popaść w laicyzm, łaickości nie pozostaje nic innego jak tylko zbu­ dowanie nowej religii. Można byłoby się z tego uśmiać, gdyby nie to, że tacy ludzie roszczą sobie prawo do pouczeń na temat naszego myślenia.



*
 


Tak się pechowo składa, że my domagamy się starej religii i że niewierzącym nie udało się jeszcze nas przekonać do nowej wiary, której oni są apostołami. Dla nas religia bez dogmatów — przyjąwszy, że w ogóle ta formuła ma sens —- nie jest religią. W każdym razie nasza zawiera dogmaty i nam na nich zależy. Zawiera ona również elementy mistycyzmu i ani święty Bernard, ani święty Franciszek nie są dla nas bez znaczenia, zatem katolicyzm nie może ich lekceważyć. Nasze życie religijne zawiera nawet sporą część tego, co nasi nowi teolodzy — jeśli ich dobrze zrozumiałem — nazywają materializ­mem. Otóż akceptujemy naszą cielesność, bo ciało —poprzez litur­gię, ryt — włącza się w porządek kultu, jaki człowiek — jedność psychofizyczna — winien Bogu oddawać.

Są to przekonania, przyznaję, bardzo dziwne, od których, jak ro­zumiem, błyskotliwy geniusz Ferdinanda Buissona chce nas uwolnić, ale — słusznie czy nie — nie zależy nam na tym, by nas od nich uwolniono, pragnęlibyśmy raczej, by nie uzurpowano sobie prawa do orzekania, jaka powinna być nasza religia, by zechciano ją respekto­ wać. Jeżeli laickość szczerze pragnie uznać naszą religię, to, naszym zdaniem, powinna ją przyjąć taką, jaką ona jest; ponieważ jednak ani nie może, ani nie chce tego uczynić, będziemy w dalszym ciągu, z jej zgodą czy bez niej, określali laickość mianem, które oddaje w pełni jej prawdziwą istotę: laicyzm. Ale za laicyzmem kryją się inne ta­ jemnicze siły, które go zrodziły, i jest w naszym interesie, by je ujawnić.
 

 

 


Z języka  francuskiego  przełożyli:

Zuzanna Eichler-Yalenti i Jan Sochoń



Posłowie

Etienne Gilson był filozofem i myślicielem bardzo konsekwen­ tnym. Chcąc dociec, czym jest laicyzm, każe się wpierw zastanowić, czy coś takiego w ogóle istnieje. W perspektywie bowiem realistycz­ nych założeń egzystencjalnej metafizyki istnienie ateizmu i pokrew­ nych mu postaw wydaje się niemożliwe, pozbawione dostatecznej motywacji. Jednakże pyta: czym jest laicyzm? I odpowiada: syste­ mem zasad, a więc doktryną, której właściwym celem jest zniszczenie religii. Lecz tu właśnie tkwi problem, gdyż spotykamy nie tyle lai­cyzm — widmo wyrosłe w wyobraźni klerykalnej, ile raczej laickość {laïcité), która nie jest doktryną, lecz faktem oznaczającym, że pań­ stwo reprezentuje w sposób naturalny władzę świecką.

Gilson nawiązuje do tradycji, być może — choć nie mówi o tym bezpośrednio — do „Listu o tolerancji" J. Locke'a, w którym autor przedstawił jasno sprecyzowaną filozofię tolerancji, opartą na racjo­ nalnych podstawach. Nie była to doktryna czysto polityczna. U jej źródeł leżała określona wizja człowieka jako istoty wolnej i rozumnej. Swoiście pojęty agnostycyzm poznawczy umożliwiał dowód twier­ dzenia, iż żadne prawdy nie powinny być narzucane. Z pozycji in­dywidualizmu postulował więc Locke dość jednoznacznie tezę o roz­dziale Kościoła od państwa, widząc w tym możliwość wprowadzenia tolerancji w życie społeczne. Bo najważniejsze są, uważał, indywi­ dualne prawa rozumu ludzkiego. Gilson, pomijając motywacje filozoficzne, uznaje założenia Locke'a. Władza doczesna jest faktycznie świecka i daj Boże, żeby nigdy nie uznała się za nic innego. I gdyby tak rzeczywiście było, laickość nie zagrażałaby nikomu ani niczemu. Tymczasem zawiera ona w sobie także element woli — woli laickości  (la volonté de  laïcité),   który przekształca laickość w zespół twierdzeń przekonujących do tego, że państwo z natury swej świeckie, powinno zostać całkowicie odcięte od wpływów religii. Oznacza to, iż należy utożsamić „świeckość pań­ stwa" z jego niereligijnością. Jednakże są to pojęcia, których nigdy nie wolno mylić. Rozumienie państwa i uchwycenie jego funkcji win­ no wynikać z właściwie ujętej wizji człowieka, w której jest on ce­ lem, a nie środkiem w ludzkim działaniu. Tylko wtedy możliwe jest uniknięcie społecznego zniewolenia, urzeczowienia jednostki, jakie miało i jeszcze ma miejsce w systemach totalitarnych, co uwidoczniło się już w teorii państwa platońskiego, a współcześnie w supremacji leninowskiego  „ja  kolektywnego"  nad  osobą.  Być  może,  dla  tych wszystkich, którzy uważają się za ateistów konsekwentnych, oddziele­ nie państwa od religii wydaje się konieczne i uzasadnione, a przyjęcie tezy, że państwo jest „racją bytową" jednostki, nie budzi wątpliwości. Niemniej myślenie tego rodzaju nie dotyczy wszystkich, a szcze­ gólnie — powiada Gilson — nie dotyczy katolików, którzy traktują doczesność religijnie,  nie  ograniczają  swych  ludzkich doświadczeń do widzianego porządku. Zycie ludzkie, w ich rozumieniu, nie jest celem samym w sobie, ale jest niejako „sposobem" przygotowania się do osiągnięcia szczęścia, które w języku religijnym zwiemy zba­ wieniem. Gilson wprowadza tu kategorie teologiczne. Przypomina, że chrzest, będąc sakramentem wtajemniczenia, czyni z człowieka „ko­ goś innego", rodzi w nim życie duchowe, niezależnie od poczynań jakiejkolwiek ludzkiej władzy. Dzieje się tak, ponieważ sam Chrystus jest sakramentem i mocą synostwa Bożego łączy boskie z ludzkim. Jeżeli pominiemy ten fakt, nigdy w pełni nie zaakceptujemy wyma­ gań Kościoła. Dlatego nie wypada popełniać błędu, który przynależy laickości stwierdzającej, że osoba świecka musi być koniecznie istotą religijnie neutralną, ponieważ nie sposób przekreślić łączności pomię­ dzy sferą aktywności  duchowej  i aktywności zewnętrznej.  Kościół swym zasięgiem obejmuje całość działania osoby ludzkiej. Jeśli więc laickość (laïcité) chce „oczyścić" państwo spod wpływu Kościoła, to nawet rezygnując z bezpośrednich ataków na życie religijne, nie do­kona tego bez zlikwidowania zarówno katolicyzmu, jak i samego Kościoła. Oczywiście zwolennicy laickości chcieliby uniknąć takich konsekwencji i konieczności. Lecz, sugeruje Gilson, byłoby możliwe dopiero wtedy, gdyby zechcieli zrezygnować z laicyzmu, czyli pra­gnienia zniszczenia wszystkich przejawów religijności.
 


Jak dotychczas, nie podjęto tego zadania. Raczej umacnia się przekonanie o zbędności religii w życiu jednostek i społeczeństw. Powrót religii do polskich szkół (a właściwie: dyskusje i spory z tym zwią­zane) dowodzi powyższego w stopniu nie wymagającym uzasadnienia. Gilson posuwa się do stwierdzenia, że w Europie mamy dzisiaj wielu ludzi okrutnie zniewolonych, „żywcem pogrzebanych" przez ograniczenia wypływające z przyjęcia założeń wolnomyślicielstwa, pogaństwa, laicyzmu i jeszcze innych form życia sprawiających, że społeczności wolne od Boga stały się właściwie niewolnikami ludzi. Sądzę, że w obecnym bałaganie i dowolności interpretacyjnej, jaka owładnęła polską myśl polityczną i kulturową, przemyślenia i sugestie zawarte w pracach Etienne Gilsona mogą przyczynić się do pewnego rodzaju uspokojenia emocji, mają bowiem w sobie coś odświeżającego i łagodnego. Uczą poszanowania prawdy i szlachetności w rozmowie. A tego nam wszystkim szczególnie teraz brakuje.



Jan  Sochoń

 

~o~

 

Źródło: http://www.gilsonsociety.pl/app/download/8824257/E.+Gilson,+Laicko%C5%9B%C4%87+i+laicyzm.pdf